30.10.10

jesień we wrocku [313-319]



















na chwilową zmianę smaku - wrocław.  krótki pobyt, z przyczyn zawodowych miałem tylko 2 godziny dla siebie, więc w dyrdy pognałem do ogrodu japońskiego. słońce dopisało, a kolory - zagrały soczyście. kurczę, kiedyś pojadę do kyoto!

10.10.10

zabriskie point [310-312]











tu kiedyś było jezioro. ale wyschło. jakieś 5 milionów lat temu...
zostały po nim osady, wypłukane, zaschłe na skałę słone błota,  osady wulkaniczne. dziś ta ziemia ma bardzo wymowną nazwę: badlands.
tego dnia w dolinie śmierci było chłodno - zaledwie 34 st. C. nawet lokalny ranger mówił "- dziś jest chłodnawo, chyba ledwo dobiega do setki [fahrenheita], zobacz, założyłem długi rękaw" i zaśmiewał się przypominając jednocześnie o nakryciu głowy i piciu wody, duuuużo wody. 3-4 litry to norma i konieczność.
but it's a dry heat :)
tego upału nie czuć. człowiek się nie poci, nawet w ruchu - od razu paruje. jak dla mnie - klimat doskonały.
a jeden francuski filozof, słynny dość, łyknął sobie w tym miejscu lsd i mówił, że to było najwspanialsze doświadczenie w jego życiu.

7.10.10

ocean front walk [302-309]





















jedno z bardziej znanych miejsc w los angeles. zasadniczo, l.a. potraktowałem w czasie wyprawy po macoszemu, podobnie las vegas [miasta mnie nie interesowały tym razem]. między venice pier a santa monica pier ciągnie się bulwar często wykorzystywany w filmach - czy to californication [hank moody się nie pokazał] czy też the doors [jim & co. pomieszkiwali w venice].
tu koczują bezdomni, bo to ich mekka - ciepło, nie pada i infrastruktura plażowa  ułatwia  życie,  tam street performer przyciąga uwagę spacerowiczów, naganiacze naganiają do sklepów z utensyliami do palenia używek i pamiątkami made in china, gdzie indziej grupka podstarzałych hippies głosi wielkość kriszny i moc trawki :). i to jest ich biznes, ich praca - ponieważ ludzie chcą ich fotografować, więc oni żądają za to zapłaty - a ponieważ biorą za zdjęcia pieniądze, to udziwniają się jeszcze bardziej. błędne koło.
wędrując po los angeles zapomniałem, że w tym miejscu aparat z białym teleobiektywem nie jest oznaką bardziej zaawansowanego amatora fotografii, wiadomo, turyści robią zdjęcia kompaktami sony. jest on natomiast narzędziem bardzo niepopularnej pracy. pewnie dlatego dwa razy mnie zaczepiali: "- jesteś paparazzo? jest tu ktoś sławny?".

6.10.10

pacifica [295-301]




















moje pierwsze spotkanie z pacyfikiem. no, może nie tak spektakularne jak na polinezji, niemniej - rytualnego zamoczenia się dokonałem [pogoda była jak na los angeles obelżywa]. venice beach ma wszystko, co mieć powinno - surferów łapiących każdą dającą się ujeżdżać falę, ptactwo szukające pożywienia we wszystkim, co ocean wyrzuci, ratowników jak z serialu, no i zachód słońca.
the boys of summer have gone.

4.10.10

zion [290-294]












na park narodowy zion mialem pół dnia + szybko zapadający głęboki zmierzch - za mało czasu, za mało! główna część tego parku to kanion wyżłobiony przez jedno z odnóży rzeki virgin, którą na zdjęciach widać - ot, taki potok. ale cała siła tegoż potoku wychodzi w czasie rzadkich opadów deszczu - gwałtowne flashfloods porywają ze sobą wszystko i żłobią, żłobią kanion.
fotograficznie nie jest to łatwe miejsce - w końcu kanion to wielka dziura w ziemi - zion dochodzi do 800m głębokości. słońce operowało mocno dając bardzo mroczne cienie i bardzo jasne światła w tym samym kadrze. 
na ostatnim zdjęciu - the three patriarchs, jeden z najbardziej charakterystycznych widoków kanionu. o infrastrukturze i możliwościach zwiedzania tego parku opowiem przy innej serii z tego miejsca.