29.1.11

tsé bighánílíní [346 - 350]



















zabawa w słowa: skoro tséyiʼ z poprzedniego wpisu znaczy 'w skale', zaś dzisiejsze tsé bighánílíní to 'miejsce, gdzie woda płynie przez skały', to wniosek jest prosty: tsé w języku navajo to 'skała'. o tym, że nieznajomość języka navajo szkodzi przekonali się boleśnie japończycy w czasie wojny na pacyfiku, nie mogąc nijak złamać amerykańskiego szyfru - a szyfrantami byli głównie navajo szwargotający meldunki we własnym narzeczu.
navajo to największa grupa indian w ameryce północnej. nie da się ukryć, że również najzamożniejsza, posiadająca największy własny obszar i najlepiej zorganizowana i przystosowana - od korporacji górniczych i energetycznych biorą solidne opłaty za eksploatację ich ziemi, a od turystów myto za jej zwiedzanie ;). mają własny dwustopniowy samorząd: wybierają bezpośrednio wodza swojego szczepu i wodza całego plemienia navajo (prezydenta usa też wybierają).
sami na siebie mówią diné, czyli po prostu 'ludzie'. jak to ludzie, mają swoje mądrości. mówią 'usiądź spokojnie, a ziemia przemówi do ciebie'. i mówią też tak: 'nigdy nie będzie bogaczem mężczyzna, który dba o swoją rodzinę'. chociaż z tej strony pocieszenie...
seria z kanionu antylopy. zrobiłem zdjęcia o orientacji pionowej, jak nigdy. i mimo, że będąc w grupie fotografów miałem pewne przywileje (kosztowne), to złapanie jednego z ostatnich tego roku słupów światła nie było łatwe. ale... jest.

25.1.11

tséyiʼ [342-345]















w języku navajo tséyiʼ znaczy 'w skale'. potem hiszpanie przyjęli nazwę w formie de chelly i tak zostało do dziś, ale kanion de chelly pozostał w całkowitym posiadaniu indian, którzy wciąż tam żyją, tworzą swoje rękodzieło i uprawiają skromne poletka. wejść do niego można tylko z lokalnym przewodnikiem, a jest tam co oglądać, bo oprócz fantastycznej przyrody wśród skał czają się ruiny pueblos pozostawionych przez osiadłe, dawne plemię anasazi. ale to innym razem. na zdj. 3 i 4 - w normalnych rozmiarach - widoczne są miejsca tych opuszczonych budowli.
wielką zaletą de chelly jest to, że nie jest on po drodze, a właściwie: jest mocno z boku. trzeba nieco czasu i asfaltu nadłożyć żeby tam dojechać, a w krainie tak bogatej w fascynujące miejsca jak arizona ruch turystyczny skupia w głównych atrakcjach, jak wielki kanion. dlatego jeżdżąc i wędrując wzdłuż krawędzi de chelly napotyka się bardzo mało osób, zaś poczucie samotnego spokoju z widokiem na tą wielką przestrzeń działa kojąco. za to można trafić na prawdziwego dzikiego mustanga, co mi się udało. albo próbować złapać w obiektyw jednego z szybujących kruków, co mi się nie udało.
pierwsze cztery zdjęcia z tego nie ruszanego jeszcze katalogu. wciąż mam takich parę, co cieszy.
a w 1941r. kanion de chelly fotografował ansel adams, robił zdjęcia m.in. z cypla widocznego po lewej stronie na 2 zdjęciu.

15.1.11

life is a highway [340-341]



























3870 mil. szosa - integralna część wyprawy. przed wyjazdem martwiłem się, że droga między poszczególnymi miejscami zajmie mi dużo czasu. nic z tych rzeczy, mile jedna po drugiej znikały nie wiadomo kiedy. z autostrady korzystałem tylko raz, interstate 15 między los angeles i las vegas. reszta trasy odbyła się prze-malowniczymi szosami i drogami bocznymi, czy to desert road from vegas to nowhere, czy route 66.  okna pootwierane, po co klimatyzacja, pęd chłodzi wystarczająco, pod ręką kawa i kubek z zimną colą, na bocznym siedzeniu aparat. drogi prowincjonalne pustawe lub zupełnie puste, ciągną się aż po sam horyzont, wokół pustynia, czy jazda w dzień, czy nocą, wciąż gra muzyka, albo radio albo któraś z przygotowanych specjalnie płyt - non stop sing along,  papieros w ręce, silnik cichutko szemrze, benzyna po 2.50 pln za litr...
life is a highway

6.1.11

arches 2 [334-339]














duża seria z arches. i to jeszcze nie koniec tego miejsca. i nawet gdybym spędził tam kilka tygodni, to byłoby mało, zresztą odnosi się to do zdecydowanej większości miejsc, które były na trasie. w arches wpadłem w amok fotograficzny - nie dało się inaczej. co kilkadziesiąt kroków, co kilkanaście minut jazdy otwierały się coraz to nowe przestrzenie, coraz to nowe formacje skał układały się w przedziwne kombinacje. niektóre, jak fiery furnace [zdj.3] są dostępne wyłącznie z doświadczonym przewodnikiem, łatwo się zgubić w labiryncie rozgrzanych skał. i galopada natrętnych myśli: a gdyby tak to złapać nocą, a gdyby tak przy zachodzie słońca, a gdyby tak okryte śniegiem w zimie, a gdyby wejść głębiej/wyżej/niżej, a gdyby odjechać dalej, a gdyby.... i tak w kółko, mnóstwo miejsc, mnóstwo widoków, mnóstwo ścieżek. a wciąż mało, mało, mało. temat arches nie został jeszcze wyczerpany.
[na zdjęciu #2 są ludzie. poszukajcie]