ponownie zapraszam na łamy miesięcznika "poznaj świat" gdzie tym razem opowiadam o zamkach północnej anglii. ten artykuł bierze udział w konkursie, którego rozstrzygnięcie w marcu.
25.11.11
5.9.11
alicja [364 - 368]
- Ale ja nie chciałabym mieć do czynienia z wariatami - rzekła Alicja.
- O, na to nie ma już rady - odparł Kot. - Wszyscy mamy tutaj bzika. Ja mam bzika, ty masz bzika.
- Skąd może pan wiedzieć, że ja mam bzika? - zapytała Alicja.
- Musisz mieć. Inaczej nie przyszłabyś tutaj.
/L.Carroll/
27.8.11
dzieciaki [357 - 363]
Z letniego wypadu do Stegny. Wąskotorówka, plaża, fale, wiatr. Samuel, Kaj, Oskar, Kaja, Damian, Pola.*
* wielkie litery na żądanie
26.6.11
28.5.11
death valley [354-356]
i kiedy szedłem doliną śmierci... było upalnie, sucho... i cicho. a kiedy jechałem doliną śmierci, było upalnie, sucho... i głośno jak cholera, bo wokół nikogo-nikogo, więc głośniki w samochodzie mogły pokazać na co je stać. sing-along, i gardło zdarłem. prawdziwa pustynia [a jednak chciało się komuś wybudować tam świetną szosę]. pierwsze zdjęcie - rzucik okiem na panoramę z dante's view. to białe to wielki pokład soli.
21.2.11
wśród zwierząt [351-353]
pomijam niezwykłe ilości ptactwa, jaszczurek i różnej drobnicy zwierzęcej, niemniej te trzy spotkania zrobiły na mnie wielkie wrażenie. stado bizonów pasło się swobodnie w blasku porannego słońca w lasach kaibab na północ od wielkiego kanionu. nie wierzyłem własnym oczom. teleobiektyw sięgnął [ręce mi się trzęsły przy zmianie słoika], ale bliżej nie ośmieliłem się zrobić ani kroku.
kondor szybował nad przepaścią wielkiego kanionu, potem jeszcze zawołał swoją dziewczynę, ale byli już dość daleko. pamiętam świst wiatru w jego skrzydłach. wszystkie kondory kalifornijskie są ponownie wprowadzane do swojego niegdyś terytorium, to się nazywa reintrodukcja. tylko, że teraz wszystkie są ponumerowane...
zaś mustang spacerował swobodnie niedaleko kanionu de chelly. nie mam doprawdy pojęcia, czy to było w pełni dzikie zwierzę, ale chcę w to wierzyć. udało mi się złapać tego srokacza, a niedaleko dalej był jeszcze chudy palomino.
a jeśli już jesteśmy przy koniach: w lutowym numerze miesięcznika "koń polski" moje zdjęcie jest jedną z ilustracji artykułu o rekonstrukcji średniowiecznych pojedynków ciężkozbrojnego rycerstwa.
29.1.11
tsé bighánílíní [346 - 350]
zabawa w słowa: skoro tséyiʼ z poprzedniego wpisu znaczy 'w skale', zaś dzisiejsze tsé bighánílíní to 'miejsce, gdzie woda płynie przez skały', to wniosek jest prosty: tsé w języku navajo to 'skała'. o tym, że nieznajomość języka navajo szkodzi przekonali się boleśnie japończycy w czasie wojny na pacyfiku, nie mogąc nijak złamać amerykańskiego szyfru - a szyfrantami byli głównie navajo szwargotający meldunki we własnym narzeczu.
navajo to największa grupa indian w ameryce północnej. nie da się ukryć, że również najzamożniejsza, posiadająca największy własny obszar i najlepiej zorganizowana i przystosowana - od korporacji górniczych i energetycznych biorą solidne opłaty za eksploatację ich ziemi, a od turystów myto za jej zwiedzanie ;). mają własny dwustopniowy samorząd: wybierają bezpośrednio wodza swojego szczepu i wodza całego plemienia navajo (prezydenta usa też wybierają).
sami na siebie mówią diné, czyli po prostu 'ludzie'. jak to ludzie, mają swoje mądrości. mówią 'usiądź spokojnie, a ziemia przemówi do ciebie'. i mówią też tak: 'nigdy nie będzie bogaczem mężczyzna, który dba o swoją rodzinę'. chociaż z tej strony pocieszenie...
seria z kanionu antylopy. zrobiłem zdjęcia o orientacji pionowej, jak nigdy. i mimo, że będąc w grupie fotografów miałem pewne przywileje (kosztowne), to złapanie jednego z ostatnich tego roku słupów światła nie było łatwe. ale... jest.
25.1.11
tséyiʼ [342-345]
w języku navajo tséyiʼ znaczy 'w skale'. potem hiszpanie przyjęli nazwę w formie de chelly i tak zostało do dziś, ale kanion de chelly pozostał w całkowitym posiadaniu indian, którzy wciąż tam żyją, tworzą swoje rękodzieło i uprawiają skromne poletka. wejść do niego można tylko z lokalnym przewodnikiem, a jest tam co oglądać, bo oprócz fantastycznej przyrody wśród skał czają się ruiny pueblos pozostawionych przez osiadłe, dawne plemię anasazi. ale to innym razem. na zdj. 3 i 4 - w normalnych rozmiarach - widoczne są miejsca tych opuszczonych budowli.
wielką zaletą de chelly jest to, że nie jest on po drodze, a właściwie: jest mocno z boku. trzeba nieco czasu i asfaltu nadłożyć żeby tam dojechać, a w krainie tak bogatej w fascynujące miejsca jak arizona ruch turystyczny skupia w głównych atrakcjach, jak wielki kanion. dlatego jeżdżąc i wędrując wzdłuż krawędzi de chelly napotyka się bardzo mało osób, zaś poczucie samotnego spokoju z widokiem na tą wielką przestrzeń działa kojąco. za to można trafić na prawdziwego dzikiego mustanga, co mi się udało. albo próbować złapać w obiektyw jednego z szybujących kruków, co mi się nie udało.
pierwsze cztery zdjęcia z tego nie ruszanego jeszcze katalogu. wciąż mam takich parę, co cieszy.
a w 1941r. kanion de chelly fotografował ansel adams, robił zdjęcia m.in. z cypla widocznego po lewej stronie na 2 zdjęciu.
15.1.11
life is a highway [340-341]
3870 mil. szosa - integralna część wyprawy. przed wyjazdem martwiłem się, że droga między poszczególnymi miejscami zajmie mi dużo czasu. nic z tych rzeczy, mile jedna po drugiej znikały nie wiadomo kiedy. z autostrady korzystałem tylko raz, interstate 15 między los angeles i las vegas. reszta trasy odbyła się prze-malowniczymi szosami i drogami bocznymi, czy to desert road from vegas to nowhere, czy route 66. okna pootwierane, po co klimatyzacja, pęd chłodzi wystarczająco, pod ręką kawa i kubek z zimną colą, na bocznym siedzeniu aparat. drogi prowincjonalne pustawe lub zupełnie puste, ciągną się aż po sam horyzont, wokół pustynia, czy jazda w dzień, czy nocą, wciąż gra muzyka, albo radio albo któraś z przygotowanych specjalnie płyt - non stop sing along, papieros w ręce, silnik cichutko szemrze, benzyna po 2.50 pln za litr...
life is a highway
life is a highway
6.1.11
arches 2 [334-339]
duża seria z arches. i to jeszcze nie koniec tego miejsca. i nawet gdybym spędził tam kilka tygodni, to byłoby mało, zresztą odnosi się to do zdecydowanej większości miejsc, które były na trasie. w arches wpadłem w amok fotograficzny - nie dało się inaczej. co kilkadziesiąt kroków, co kilkanaście minut jazdy otwierały się coraz to nowe przestrzenie, coraz to nowe formacje skał układały się w przedziwne kombinacje. niektóre, jak fiery furnace [zdj.3] są dostępne wyłącznie z doświadczonym przewodnikiem, łatwo się zgubić w labiryncie rozgrzanych skał. i galopada natrętnych myśli: a gdyby tak to złapać nocą, a gdyby tak przy zachodzie słońca, a gdyby tak okryte śniegiem w zimie, a gdyby wejść głębiej/wyżej/niżej, a gdyby odjechać dalej, a gdyby.... i tak w kółko, mnóstwo miejsc, mnóstwo widoków, mnóstwo ścieżek. a wciąż mało, mało, mało. temat arches nie został jeszcze wyczerpany.
[na zdjęciu #2 są ludzie. poszukajcie]
Subskrybuj:
Posty (Atom)