jechałem pół nocy przez czarną jak smoła dzicz, drugie pół nocy ledwo przespałem w samochodzie, który z minuty na minutę robił się coraz zimniejszy [przygotowany byłem po trapersku, przykryty na tylnej kanapie częściowo polarem, częściowo ręcznikiem]. w końcu ziąb wygnał mnie koło 5 rano za kółko chevroleta, i pognałem dalej - niedaleko! w sam raz zdążyłem rozstawić sprzęt. błogosławiony kubek termiczny, utrzymał kawę ciepłą na tyle długo, że można było się nieco wewnętrznie rozgrzać. i wtedy się zaczęło.
wschód słońca nad wielkim kanionem.
do tego to było moje pierwsze spotkanie z wielką dziurą, południowy brzeg zwiedziłem kilka dni później. północna krawędź jest znacznie dziksza, mniej cywilizowana, a zimą w ogóle niedostępna - głębokie śniegi. gęste sosnowe lasy [żółta arizońska sosna - ponderosa] nagle się urywają, i skalisty próg pozwala zajrzeć wgłąb tej wielkiej czeluści. na zdjęciach widać głęboki sznyt kanionu bright angel, jednego z dopływów colorado.